wtorek, 4 lipca 2017

Różnice między IB a polskim programem

Program IB wydaje się być egzotycznym jeśli przyrówna się go do polskiego systemu nauczania. Ludzie z ,,normalnych’’ klas mają IBików za jakiś kosmitów. Nauka wygląda tutaj inaczej i inaczej jesteśmy też egzaminowani. Nigdy nie chodziłam do klasy liceum z polskim programem, więc moje porównanie będzie bazowało na tym, co zaobserwowałam u moich znajomych i na studygramach. Trochę się tego znalazło, a zapewniam, że pisać można o tym jeszcze więcej J

Przedmioty obowiązkowe na maturze.
W polskim programie na maturze obowiązkowo zdaje się język polski, język obcy, matematykę oraz jeden przedmiot na poziomie rozszerzonym. Z języków są również egzaminy ustne. W programie IB zdaje się maturę obowiązkowo z sześciu przedmiotów (z języków są też ustne, ale liczone do oceny całościowej z przedmiotu). Zdaje się: język ojczysty (jeśli jest taka możliwość, oczywiście), język obcy, przedmiot społeczny, matematykę, przedmiot ścisły oraz jakąś sztukę (lub kolejny j. obcy, przedmiot humanistyczny bądź ścisły). Zatem w IB jest więcej obowiązkowych przedmiotów na maturze.

W IB trzeba zdać każdy przedmiot, jakiego się uczyło przez 2 lata trwania programu.
Przyjmijmy, że Ania jest na profilu biol-chem-fiz, rozszerzając te przedmioty. Obowiązkowo musi zdać polski, język obcy, matematykę i jakieś rozszerzenie. Rozszerzeń może wybrać nawet 10, jeśli się jej to podoba. Musi pisać jedno, czyli 4 matury. W lutym przed maturą może stwierdzić, że napisze tylko rozszerzoną fizykę, a reszty jednak nie chce. Nie musi zawracać sobie głowy religią (etyką), historią i społeczeństwem, łaciną i innymi takimi. W IB trzeba napisać maturę z każdego przedmiotu, którego się uczyło. Wybierasz 6 przedmiotów - zdajesz wszystkie.

Złożenie wyniku z matury.
O wyniku z polskiej matury decyduje jeden arkusz. Koniec. Nieważne, czy bolał cię ząb, czy może masz miesiączkę, czy akurat pytania nie były w twoim guście. W IB pisze się od 2 do 3 arkuszy, w zależności od przedmiotu i jego poziomu. Dodatkowo od 20 do nawet 50% oceny to rzeczy robione przed maturą. I tak na przykład na historii, matematyce czy biologii około 20% to tzw. internal assessment, czyli praca badawcza, którą sprawdza nauczyciel i potem losowe prace są weryfikowane przez egzaminatorów. Na literaturze lub angielskim 50% ,,napisane’’ ma się już przed majem – 30% to internal assessment, czyli matura ustna (na literaturze – 2 matury ustne, na języku obcym – 1), a 20% to external assessment, czyli wypracowanie oceniane zewnętrznie. Wiele komponentów zwiększa szanse na odniesienie sukcesu nawet, gdy jeden z nich nie poszedł dobrze.

Przedmioty.
W IB nie ma takich przedmiotów jak np. historia sztuki czy wiedza o społeczeństwie. W polskim systemie nie ma przedmiotów takich jak: ekonomia, psychologia, environmental systems and societes, sport, exercise and health science, visual arts, music, ITGS, global politics, 4 poziomów matematyki, literatura z teatrem… Wybór jest o wiele większy niż w polskim systemie. Dokładna lista przedmiotów pojawiła się już w moim drugim poście (tutaj link). Planuję jeszcze niektóre, popularne w Polsce, przybliżyć w innym poście.

 CAS, TOK, EE…
Cóż, na sześciu przedmiotach na maturze IB się nie kończy. Trzeba zaliczyć EE i TOK, czyli napisać odpowiednio esej na około 4000 słów (EE) z dowolnego przedmiotu oraz esej na 1200-1600 słów i wygłosić prezentację z TOKu. Te dwie rzeczy to nie są nawet przedmioty (ok, TOK jest w planie), ale oceny z nich w skali A do E są sumowane według sprytnej tabelki i punkty (0-3) doliczane są do wyniku z matur. Będąc w IB trzeba być zaangażowanym w jakiś wolontariat, rozwijać się kreatywnie i fizycznie (w IB nie ma wychowania fizycznego).

Oceny końcowe.
W IB podawane są w skali 1-7 z każdego z 6 przedmiotów, dając razem 42 punkty i do tego dolicza się maksymalnie 3 punkty, czyli ogólnie można zdobyć 45 na dyplomie. Nie ma procentów, które podawane są na polskim świadectwie dojrzałości.

Postawa ucznia.
Program IB jest tak zrobiony, by uczeń mógł uczyć się na własną rękę i zainteresować się samemu każdym przedmiotem. Znaleźć temat, który go interesuje i popisać się tym zainteresowaniem w takim internal assessment. Duży wpływ na wynik ma zainteresowanie ucznia przedmiotem i chęć nauki na własną rękę. Oczywiście, podobnie można wyrazić się nt. polskiego systemu, bo przecież jak ktoś się nie nauczy, to matury nie zda wybitnie dobrze. Wydaje mi się jednak, że IB to program bardziej nastawiony na tzw. self-studying.

Klucz maturalny.
… a raczej jego brak w IB. Oczywiście, prawidłowe rozwiązania są podawane, CZASAMI zdarzają się słowa-klucze, ale… nie trzeba pisać tak idealnie jak to jest tam podane. Daje to dużo, odejmuje stres. Nie można nawet porównywać klucza z biologii IB do klucza z matury polskiej. Zaliczana jest praktycznie każda prawidłowa merytorycznie odpowiedź. Myślę, że jest to duży plus IB. Wszyscy bowiem wiemy, jak wygląda klucz na maturze polskiej, a raczej 23456 dopisków „nie uznaje się…”. Tutaj (klik) wstawiam screena z jednej strony klucza, do zadania odnoszącego się analizy danych z grafu.

Stosunki uczeń-nauczyciel, podejście do pracy ucznia.
Mając znajomych w „polskich” klasach, niejednokrotnie słyszałam jak to nauczycielka wyświetlała zadania z chemii na tablicy, po czym kazała je rozwiązać i sprawdzić między sobą. Albo gdy ktoś czegoś nie rozumiał, to najpierw kierowała do najlepszej osoby w klasie, a jeśli ta nie będzie w stanie czegoś wytłumaczyć, to dopiero można do niego przyjść. Niektórzy moi znajomi z klasy spędzili kilka tygodni w klasie polskiego systemu, zanim udało im się przenieść do IB (zwalniające się miejsca itd.). Z ich relacji wynika, że ten sam zaangażowany nauczyciel na naszych lekcjach w ich poprzedniej klasie podyktował kilka słówek i kazał przeczytać coś w podręczniku, a potem była z tego kartkówka. Takie sytuacje nie zdarzały się u mnie w klasie. Każdy nauczyciel dawał z siebie wszystko, tłumaczył do skutku. Tu w szczególności pozdrawiam nauczycieli matematyki, biologii i chemii. Nie tylko można było ich prosić o ponowne tłumaczenie, ale także pytać i rzeczy, których w programie nie ma. Nierzadko wywiązywały się z tego dyskusje na całe lekcje, jak np. o tym, czy palenie może mieć jakieś zalety (i uwaga – znaleźliśmy badania naukowe, które potwierdzają, że przeszczep stawu kolanowego przyjmuje się lepiej u palaczy…). Dodatkowo, zawsze można było liczyć na mailową pomoc. Nie raz dostałam od nauczyciela odpowiedź na nurtujące mnie pytanie już po 5 minutach, czasami nawet około północy.
Dodatkowo, jak to mój nauczyciel historii określił, w IB szuka się tego, co uczeń umie, a nie próbuje na siłę pokazać, że czegoś nie napisał. Jest to odwrotne myślenie w stosunku do polskiego oceniania.

Zaangażowanie w przedmioty.
W IB trzeba być zaangażowanym w każdy przedmiot praktycznie tak samo. Nawet jeśli zamierzasz zdawać rozszerzoną matmę i fizykę, to wiedz, że tyle samo czasu będziesz musiał posiedzieć nad literaturą. Nie ominie cię czytanie lektur, bo bez nich niczego nie jesteś w stanie zrobić. Streszczenia? No może znajdą się do 1 na 3 książki, bo zwykle nie przerabiamy typowych lektur (z polskiego kanonu). Nawet jeśli jesteś typowym ,,humanistą'', to musisz dać z siebie coś na matematyce, bo musisz zaliczyć internal assesment/exploration, inaczej nie zdasz. Z tego co zauważyłam to dużo łatwiej jest olać jakiś przedmiot w polskim systemie. Dużo bardzo inteligentnych osób skupia się wyłącznie na swoich rozszerzeniach, zaś z reszty liczy na 30%. W IB liczy się wszechstronność i zainteresowanie wszystkim.

Predicted grades.
Predicted grades to taki kwiatek programu IB, o którym nikt nic nie słyszał w polskim systemie. Nauczyciele wystawiają je w marcu przed maturą z każdego przedmiotu. Znają nas już przez 2 lata, widzieli, jak nam poszły próbne matury, jak piszemy sprawdziany i jak poszły nam nasze internale oraz umieją przewidzieć, jak ocenione zostaną externale. Ta przewidywana ocena rzadko jest inna od tej końcowej, nauczyciele są z tego rozliczani. Gdyby jakimś cudem kogoś arkusze maturalne się zgubiły, to wtedy IBO może po konsultacji z nauczycielem wystawić jego końcową ocenę, nie zmuszając ucznia do ponownego pisania matury. Zdarza się to czasami ale zawsze to jakieś ubezpieczenie w sytuacjach kryzysowych (w regulaminie jest, że jeśli ktoś umrze w trakcie pisania matury, to wszyscy z sali dostają swoje predicty…). Czasami, gdy polskie uczelnie mają termin rekrutacji krótszy niż czas oczekiwania na wyniki matur (w tym roku UAM, SGH), to predicted grades brane są przy przyjęciu na studia. Tak jak już wspominałam, rzadko mijają się one z końcową oceną, a jak już to o 1 stopień. W polskim programie osoby piszące sprawdziany i próbne matury nawet na 100% mogą się ostro zdziwić po otrzymaniu oficjalnych wyników maturalnych. My wiemy na czym stoimy.

Mniej materiału, więcej praktyki i analizy.
Naprawdę uwielbiam te komentarze na forach, gdzie uczniowie zdający polską maturę jadą po IB, że nie powinni w ogóle być brani pod uwagę w rekrutacji na studia (niech zdają egzamin wstępny aka maturę) bo mają okrojony materiał. No tak, mamy inny materiał. Jest jego mniej do nauczenia się. Uczymy się za to cały czas pracy w laboratorium, umiemy pisać raporty, analizować dane statystyczne, dobierać metody analizy. Po co nam wiedza o płazach albo cyklu rozwojowym paprotników? Ważne chyba, że mamy praktycznie całą książkę o człowieku, biologii komórkowej, biochemii i genetyce. Coś za coś. Każdy czuje się w czymś lepiej, ja osobiście czuję się lepiej w laboratorium.


To już chyba na tyle. Jeśli ktoś z Was ma jeszcze jakieś pomysły, albo chciałby, bym porównała jakiś aspekt – piszcie!

niedziela, 25 czerwca 2017

Książki do nauki języka angielskiego

Dużo osób mnie pyta o to, jakie książki polecam do nauki angielskiego. W ogóle o język angielski pyta mnie sporo osób. Formalnie uczę się tego języka od gimnazjum, ale uczęszczałam też na zajęcia dodatkowe już od drugiej klasy szkoły podstawowej. Brałam udział w konkursie kuratoryjnym w gimnazjum, dzięki czemu przeryłam dużo materiałów. W pre-IB i IB miałam też styczność z fajnymi książkami. Zatem – oto one, moje ulubione!

REPETYTORIUM DO MATURY PODSTAWOWEJ I ROZSZERZONEJ

Tutaj moim ulubieńcem są repetytoria z Express Publishing. Używałam ich w gimnazjum na zajęciach dodatkowych i porównywałam z czarnym (wtedy przynajmniej) repetytorium Longmana. Prezentują się one tak:
Podobny obrazPodobny obraz
Ich zaletą są ciekawe, wymagające teksty (w szczególności dotyczące wiedzy o krajach anglojęzycznych) oraz słuchania. Jeśli patrząc na poziom rozszerzony, to słownictwo jest na wyższym poziomie niż w Longmanie. Do każdego rozdziału są słowniczki z tyłu oraz strony sumujące słownictwo, kolokacje – świetny sposób na utrwalenie. Duży nacisk jest położony na czasowniki frazowe i wyrażenia z przyimkami, które często sprawiają problemy. Tak naprawdę, w każdym rozdziale jest wiele zadań ćwiczących praktycznie wszystkie elementy językowe. Na końcu książki znajdują się dodatkowe rozdziały z gramatyką – wytłumaczoną od A do Z oraz multum zadań.


CZYTANIE

Jeżeli ktoś jest zainteresowany ćwiczeniem samego czytania, to gorąco zachęcam do spróbowania z książką Oxfordu dedykowaną dla IB do kursu English B. Znajdują się w niej teksty łatwiejsze i trudniejsze, mniej-więcej na poziomie advanced. Od razu mówię: teksty są łatwiejsze niż zadania do nich. Dodatkowo można nauczyć się super słownictwa.
Znalezione obrazy dla zapytania english b oxford

GRAMATYKA

Nie byłabym sobą gdybym nie poleciła Wam mojej ulubionej książki do gramatyki, czyli Grammarway'a. Ja robiłam Grammarway 4, czyli tę najtrudniejszą część (B2+, potem gramatyka już w sumie zamiera), ale możecie oczywiści wybrać inny poziom, choć... książka od postaw tłumaczy każdy czas i zagadnienie od podstaw. Do tego jest naprawdę multum zadań i transformacji zdań. Do tego znów hejtowane przez wszystkich czasowniki frazowe. 
Podobny obraz

FCE oraz CAE

Tutaj do przygotowania polecam klasycznie książki pana Michaela Vince'a oraz książki z serii Destination. Oczywiście dobrane do poziomu egzaminu.
Destination to książki, z których całe IB tłukliśmy nowe słówka. I rzeczywiście - dwie strony wyrażeń do nauczenia a do tego wymagające zadania. Słówek, kolokacji, idiomów, czasowników frazowych oraz słowotwórstwa po czubek. Takie zestawy tematyczne przeplatane są działami z gramatyki, których nie robiłam, ale jeśli są na podobnym poziomie co słownictwo - to gorąco polecam!
Podobny obrazZnalezione obrazy dla zapytania destination c1/c2

Książki Vince'a to już klasyka. Chyba każdy miał z nimi do czynienia, zatem krótko: pół książki to tematyczne działy z gramatyki, a pół to słownictwo. W szczególności zadania z gramatyki są na wysokim poziomie, pojawiają się te typowe zadania, w których trzeba zdecydować, czy w danej linijce są jakieś zbędne słowa lub czy linijka jest prawidłowa. Myślę, że nie trzeba ich jakoś szczegółowo opisywać.
Znalezione obrazy dla zapytania michael vince first certificate language practiceAdvanced Language Practice + Key with Macmillan English Dictionary


Ostatnio natknęłam się też na książkę Proficiency 1000 Trios pod redakcją Krzysztofa Kiljana. Mimo, że zadania dedykowane są na poziom C2, to są świetnym przygotowaniem do chociażby egzaminu CAE, gdzie takie zadania się pojawiają. W skrócie: polegają one na tym, że są trzy zdania z luką, w którą trzeba wstawić jedno, to samo pasujące słowo. Aż 1000 przykładów to naprawdę świetne przygotowanie do tego wymagającego zadania, które opiera się na znajomości kolokacji. (Jest to również ćwiczone i zestawione w Destination C1/C2).
Znalezione obrazy dla zapytania 1000 trios proficiency

I to chyba wszystkie pozycje, jakie mogę na tę chwilę polecić z czystym sercem. Nie piszę tutaj niczego na temat podręczników szkolnych, bo na nie nie ma nikt wpływu, a i szczerze powiedziawszy to - według mnie - większość z nich jest beznadziejna. Lepiej przerobić ze 2-3 książki na docelowym poziomie, niż cieniutki podręcznik z napisem "poziom B2/C1". Przekonałam się, że pomimo przerabiania takowych nasza wiedza i tak zostaje w stanie szczątkowym.

Mam nadzieję, że pomogłam i że ktoś z Was spróbuje którejś z polecanych przeze mnie książek. Jeśli Wy znacie jakieś jeszcze inne fajne na poziomie C1/C2 to piszcie, chętnie sprawdzę i też się podszkolę. Życzę owocnej nauki!

środa, 21 czerwca 2017

CAS, czyli... wolontariat w szpitalu - część 3

Oddział, na którym pracowałam, może pomieścić około czterdziestu pacjentów. 7 łóżek jest na tak zwanej R (erce), sali intensywnej opieki. I na te siedem łóżek przypadają dwie pielęgniarki plus jeden lekarz (zazwyczaj). Na resztę oddziału pielęgniarek jest, a raczej są… dwie. Na ponad trzydzieści łóżek. Do tego tak zwana opiekunka, która ma obowiązki podobne do moich (opisałam w poprzednim poście). No i salowa, która jedynie przy roznoszeniu jedzenia mogła pomagać. Lekarzy z trzech, więcej, niż pielęgniarek na oddziale. Jednym słowem: tragedia.

Myślę, że ten opis nie wymaga jakiegoś większego komentarza i że wnioski każdy umie wyciągnąć. Wiele osób ma również świadomość, że pielęgniarki pracują po 12 godzin dziennie, że mają dyżury, że ich praca jest słabo płatna i że muszą one się cały czas dokształcać. Podziwiam te kobiety, naprawdę, i uważam, że zasługują one na lepsze warunki pracy. Bo to dzięki nim szpitale jeszcze stoją w swoich miejscach. Wiem jednak, że Polski nie zmienię pisaniem o tym na blogu, także jedyne, co mogę zrobić, to zachęcić wszystkich czytających do szanowania pielęgniarek podobnie, jak młodzi lekarze robią to na Instagramie. I jest to wiadomość nie tylko do lekarzy, pacjentów, ale też i do każdego studenta medycyny i wszelkich kandydatów na lekarski.


Teraz trochę o personalnych odczuciach. Szpital, praca z ludźmi wykrzesała ze mnie jakieś nieznane wcześniej pokłady empatii i pozytywnego ducha. Należę do osób pesymistycznych, do ludzi, którzy są hm… ciężcy w kontaktach międzyludzkich. A szpital za każdym razem mnie odmieniał. Sprawiał, że wychodziłam z uśmiechem, mimo, że przebywałam wśród choroby i cierpienia, czasami nawet tragedii rodzinnych. Dało mi to poczucie, że jestem w miejscu, gdzie chciałabym być w przyszłości. Wiem też, że krew, mocz, najzwyklejszy smród nie obrzydzają mnie, że będę mogła pracować wśród chorych. Myślę, że to ważne odczucia. Konfrontowałam je niejednokrotnie z innymi znajomymi, wybierającymi się na lekarski lub na lek-dent i niektórzy nie czuli się w tym miejscu najlepiej (lek-dentowi można wybaczyć, choć praktyki pielęgniarskie ich nie ominą). Mimo tego, że szpital to trudne miejsce, był dla mnie niejako odskocznią i motywacją do dalszej pracy, by za kilka lat móc dołączyć do ekipy lekarzy. 

czwartek, 15 czerwca 2017

CAS, czyli... wolontariat w szpitalu - część 2

Trochę czasu już minęło, a ja nie mogłam znaleźć motywacji do napisania niczego sensownego. Nuda to jednak największy sprzymierzeniec.
W ostatnim poście opisałam dlaczego byłam wolontariuszką w szpitalu i co załatwić musiałam, by wszystko było w zgodzie z prawem. I tak jak obiecałam, czas na wpis o tym, co w tym szpitalu robiłam.

Może powinnam zacząć od tego, że wybrałam oddział kardiologiczny. Nie chciałam się nudzić na wolontariacie. Byłam - i nadal jestem - zdania, że jeżeli mam coś robić, to to ma być potrzebne. Stąd odrzuciłam od razu oddział otolaryngologiczny czy okulistyczny. Zastanawiałam się również nad onkologicznym, lecz nie można było na nim być wolontariuszem "ot tak" - za dużo doznań po prostu, dlatego należało się wprawić na razie na innym oddziale. Z wiadomych przyczyn odpadała też chirurgia, ginekologia czy neonatologia, zaś na pediatrii przy każdym dziecku zwykle siedzi mama.
A na kardiologii zwykle jest pełne obłożenie, jest co robić. Można wręcz zaryzykować ze stwierdzeniem, że ta kardiologia to raczej oddział wewnętrzny pełną parą.

Nie chcę tutaj, w tym poście, umieszczać moich przemyśleń na temat wolontariatu, na temat sytuacji w polskich szpitalach. Na to czas przyjdzie w następnej części. Przejdźmy już (w końcu) do tego, co robiłam na oddziale szpitalnym.


  • Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że w miarę możliwości rozmawiałam z pacjentami, niektórzy po prostu tego potrzebowali, a pracownicy oddziału często nie mają na to czasu. 
  • Roznosiłam śniadania, obiady, podwieczorki, kolacje, pomagałam pacjentom zjeść. Czasem i to było wielkim wyzwaniem. 
  • Mierzyłam ciśnienia, takim ciśnieniomierzem ze stetoskopem (najlepszy!). I wydaje się, że to nic trudnego, ale jak się ciśnienie zmierzy czterdziestu osobom, to już naprawdę się nie chce. 
  • Mierzyłam temperatury. 
  • Zanosiłam krew, mocz, kał, itp. do laboratorium. Odbierałam wyniki, sortowałam je.
  • Pomagałam z uporządkowaniem dokumentacji medycznych (kart) pacjentów, wkładając np. EKG, wyniki badań krwi/moczu, wpisując temperaturę ciała albo ciśnienie.
  • Woziłam pacjentów na różne badania, np. na USG czy RTG, dzięki czemu miałam możliwość zobaczyć wszystko zza kulis. Raz nawet lekarz pozwolił mi wejść z nim do kantorka, gdy robił to zdjęcie, więc widziałam, jak to wszystko wygląda na jego podglądzie :D Super ciekawa rzecz. Woziłam też pacjentów na kontrolę rozruszników lub ich zmianę.
  • Robiłam bilans płynów. Dla niewtajemniczonych - ile pacjent wypił (zjadł rzeczy płynnych) i ile wysikał. Najpierw wywiad, zapisanie ilości płynów przyjętych + kroplówek. "Zjadł pan dzisiaj zupę mleczną na śniadanie? A wypił pan herbatę do kolacji? A swoich napojów ile pan wypił?" I tak dalej. Potem porównanie tego z wydalonym moczem - czy to w kaczkach/słoikach do zbiórki, czy to w workach z cewnika. I tak, przychodziło mi zlewać mocz, przychodziło mi zmieniać worki od cewników. (Raz miałam zmienić całą "instalację", prócz samej rurki w miejscu intymnym pacjentki i rurka pękła, mocz wylał się na łóżko, ale cicho...). I jak coś było nie tak to do pielęgniarki z kartą pacjenta.
  • Pomagałam też pacjentom z załatwianiem się, przynosiłam zbiorniczki na mocz/stolce i cóż... trzeba je było włożyć pacjentom, potem je wyjąć, pomóc im z higieną intymną. Czasem było obrzydliwie. Wszystko w rękawiczkach, oczywiście.
  • Czasem pomagałam z pielęgnacją pacjentów, myciem, ubieraniem, kremowaniem ewentualnych odleżyn.
  • Zmieniałam pościel w łóżkach.
I robiłam pewnie jeszcze kilka innych rzeczy, o których zapomniałam. Prawdę powiedziawszy, sporo się nauczyłam, np. robić wspomniany bilans płynów. Większość już jednak umiałam. Oczywiście, nie mogłam robić niczego, co wiązałoby się z podawaniem leków lub przerywaniem ciągłości tkanek, a więc nie mogłam pobierać krwi. Może się mylę, ale myślę, że oprócz pobierania krwi właśnie, zakładania wenflonów, podłączania kroplówek i tym podobnych czynności, moje obowiązki nie różniły się dużo od tych, które mają studenci medycyny po pierwszym roku na praktykach pielęgniarskich. Ale mogę się mylić.

Także to chyba na tyle dzisiaj. W następnej części postaram się jeszcze napisać, tak jak wspominałam, o moich przemyśleniach na temat wolontariatu i samej służby zdrowia.

poniedziałek, 22 maja 2017

CAS, czyli... wolontariat w szpitalu - część 1

Moja przygoda z wolontariatem w szpitalu to historia nie na jeden post. Nie będę Was zanudzać elaboratem na 1500 słów, więc po bożemu rozpocznę od tego dlaczego wolontariat i jak do niego się przygotowywałam – co musiałam zaliczyć, jakie dokumenty mieć, itd. Nie da się bowiem z marszu zacząć pracować w szpitalu, nawet bezpłatnie.

Wolontariat? A po co?

Jednym z warunków otrzymania dyplomu matury międzynarodowej jest zaliczenie CASu, czyli w sumie 150 godzin creativity, actvity, service – czegoś kreatywnego, wybranego przez ucznia sportu  oraz wolontariatu w najróżniejszej postaci. Ważne jest, jeżeli chodzi o wolontariat, że nie może on dostarczać żadnych rzeczowych bądź pieniężnych profitów, nie może być też on realizowany u np. taty w firmie (o czym niektórzy niestety zapominają). CAS realizuje się przez 18 miesięcy, zalicza się w marcu lub kwietniu przed maturą. Bez niego nie zdaje się matury.

Kurs przygotowawczy

Już przed rozpoczęciem programu IB zapisałam się na kurs przygotowawczy do wolontariatu w szpitalu. Każdy piątek po szkole, od marca do czerwca pierwszej klasy liceum, spędziłam w szpitalu uczestnicząc w zajęciach dla przyszłych wolontariuszy. Było nas około 50 osób z różnych szkół i klas (od biolchemów do humanów czy matfizów!). Warsztaty były różne – traktowały o planie szpitala, poznaniu dróg ewakuacji, przez pierwszą pomoc, procedury bezpieczeństwa (np. przy skaleczeniu igłą, kontakcie z płynami fizjologicznymi, wyrzucaniem odpadów) do zajęć z psychologiem. Muszę przyznać, że o ile zajęcia teoretyczne po jakimś czasie uleciały mi z głowy, tak zajęcia z psychologiem pamiętam do dzisiaj. Uczyły one sporo na temat zachowania w stosunku do pacjenta i były naprawdę przydatne. Zdarzyły się też małe absurdy, psycholog odradzała nam rozmawianie o praktycznie wszystkim, prócz pogody oczywiście. Całość kończyła się egzaminem składającym się z kilku części adresowanych do poszczególnych tematów realizowanych na kursie.

Miliard papierków

Udało się go zaliczyć egzamin! Był czerwiec, zatem nie rozpoczęłam od razu pracy na oddziale. Szpital, w którym miałam pracować był tam, gdzie moja szkoła – nie miałam możliwości dojazdu w wakacje. Zresztą, oprócz zdania egzaminu, było jeszcze trochę papierków do oddania – między innymi badanie kału w sanepidzie (upierdliwa rzecz) czy badanie u lekarza medycyny pracy.

Umowa o pracę w ramach wolontariatu


Ostatnim etapem było podpisanie umowy o wolontariat ze szpitalem. Tutaj raczej nie było problemów – pani ordynator oddziału kardiologicznego bardzo ciepło przyjęła mnie i koleżankę, gdy przyszłyśmy do niej z podaniem o zgodę na wolontariat; problemów nie było też wyżej – u dyrektora szpitala. Data rozpoczęcia wolontariatu: 4 wrzesień 2015.

poniedziałek, 15 maja 2017

Mity o IB

Cóż, przeżyłam IB, na własnej skórze zobaczyłam, co na temat tego programu jest prawdziwe, a co nie jest prawdą. Dlatego czas teraz obalić mity na temat matury międzynarodowej, wyprostować opinię jaką można znaleźć w polskim internecie. Zapraszam do (trochę przydługiej) lektury!

IB jest bardzo drogie.
I fakt, i mit.
Na jakie forum się nie wejdzie, tam od razu znajdzie się komentarz, że nie warto, bo trzeba dużo płacić. Rzeczywiście, większość szkół w Polsce oferujących maturę IB to szkoły prywatne. Zatem trzeba płacić czesne. Za maturę IB się też płaci. Podręczniki też nie są jakieś super tanie. Z drugiej strony, są też szkoły publiczne. Chodziłam do takiej i za samą naukę nie musiałam płacić. Moi rodzice musieli jednak zapłacić za maturę (nie powiem ile dokładnie, ale chyba ponad 2000 zł). Wiem, że w Polsce są też szkoły, które wraz z miastem płacą nawet za maturę, a uczniowie muszą zatroszczyć się o książki.
Nie znam kosztów czesnego. Jedyne, co mogę porównać, są ceny podręczników. Powiedzmy, że X chciałby mieć biologię i – tak jak w mojej szkole – wymagany jest podręcznik Clegga. Koszt? 290 zł według aktualnego kursu dolara/euro. W Polskim programie obowiązują 4 książki z biologii, powiedzmy z Nowej Ery, bo te są najpopularniejsze. Koszt takich 4 podręczników to około 220 zł, z tego, co się orientowałam. Duża różnica to to nie jest. Podręczniki można odkupić na Giełdzie IB w przystępnych cenach. Gdy rodzina nie może sobie pozwolić na jednorazowy wydatek by pokryć koszty matury (a przecież wie od początku, że to nadejdzie), to można zbierać na przykład po 100 zł miesięcznie. Można też ubiegać się o stypendium (u mnie w szkole przynajmniej takie coś działa).
W IB się nie śpi. Nie da się przeżyć bez energetyków i kawy.
Mit.
Nie wnikam w życie wszystkich IBików, ale na przykładzie mojej klasy – część osób się wysypiała, część osób notorycznie zarywała nocki. Ja należę do tej pierwszej grupy, a przedmiotów najłatwiejszych nie wybrałam. Najdłużej uczyłam się do 1 w nocy, nie wypiłam ani jednej kawy, ani energetyka (fe!). Z drugiej strony były osoby, które uczyły się do 4-5 w nocy, pisały eseje/internale na dzień przed deadline. Cóż, tzw. Calendar of events znany jest każdemu od września, zatem można przewidzieć cięższe okresy w szkole (listopad, styczeń i marzec w klasie maturalnej w szczególności). Tutaj nie ma nic innego jak dobra organizacja i sumienność.
W IB można mieć tylko dwie rzeczy z trzech: dobre oceny, sen, przyjaciele.
Mit.
Nawiązuje to do poprzedniego mitu. Są osoby, które są w stanie to łączyć. Ba! Są w mojej szkole sportowcy, którzy 5h dziennie trenują i często wyjeżdżają na zgrupowania kadry. I żyją. Mają dobre oceny. Mają przyjaciół, mają drugie połówki. Dla chcącego nic trudnego przy odpowiedniej organizacji. Masz wolny dzień w tygodniu, żadnego sprawdzianu, żadnej pracy do napisania? Nie jesteś mocno zmęczony? Usiądź nad internalem – co z tego, że trzeba go przynieść za dopiero dwa tygodnie.
IB robi się po to, by wyjechać na studia za granicę. Osoby, które zostały w Polsce to nieudacznicy.
Mit.
Na facebookowych grupach nie raz spotykałam się z opinią, że jak ktoś ma iść do IB, by zostać w Polsce to niech lepiej sobie nim głowy nie zaśmieca. Przecież z polską maturą równie dobrze można się dostać na zagraniczne uczelnie! IB to po prostu coś innego, coś, co kieruje ucznia na używanie wiedzy, myślenie samemu, umiejętności praktyczne, wszechstronność. Uczy systematyczności i uczy się uczyć.
Do klas IB chodzą tylko bogate, wywyższające się dzieci.
Mit.
Rzeczywiście, wielu z uczniów niczego nie brakuje. Są też zwykli ludzie ora tacy, którzy tylko dzięki stypendiom mogą sobie pozwolić na np. opłacenie matury. Myślę, że mit bogatych snobów powstał w większych miastach. Sam program został początkowo stworzony dla dzieci osób, które często się przeprowadzają po to, by zachować ciągłość programu, zapobiec trudnej aklimatyzacji. Pewnie i takie osoby – np. dzieci polityków – chodzą do IB. Do IB chodzą też zwykłe osoby i tak naprawdę, to z takimi ludźmi się spotkałam w klasie. Nawet, jak ktoś miał więcej czegoś od innej osoby, to tego nie manifestował. Wszyscy byliśmy sobie przyjaźnie nastawieni. Jedyna osoba, która zarozumiale chwaliła się byciem w IB uciekła z pre-IB już po dwóch tygodniach przez „za niski poziom angielskiego (!), matematyki i fizyki (które miała mieć na HL (!)).
Uczniowie IB to radykalna lewica.
Mit.
Powstał on w naszej szkole przy okazji debaty oksfordzkiej na temat przyjęcia do Polski uchodźców. Na „nie” było jakieś 70% uczniów szkoły, na „tak” – prawie sami uczniowie i nauczyciele IB. Przez tą debatę mieliśmy  - my, uczniowie, ale i też nauczyciele – wiele nieprzyjemności w innych klasach. I mimo, że u mnie w klasie są osoby, które są typowo zwolennikami prawicy, to nie zostały one zauważone. Widziano tylko lewaków ślepo wierzących w europejskie ideały. Cóż, nie było to przyjemne. Skąd to się wzięło? Może z tego, że IB każe uczniom zatrzymać się i pomyśleć. O tamtych ludziach, ich uczuciach. O tym, jakie są nasze ideały. No i tak wyszło.
W IB wszystko jest po angielsku!
Mit.
Angielski jest językiem wykładowym wszystkich przedmiotów, prócz języka polskiego i innych języków obcych. Jak ktoś czegoś nie rozumie, to nauczyciel tłumaczy po polsku od nowa.
Aby dostać się do IB, należy zdać egzamin FCE lub CAE.
Mit.
Papierek na znajomość języka wiele ułatwia przy rekrutacji, jednak nie jest on konieczny. Poziom FCE jest jednak poziomem oczekiwanym przez nauczycieli w momencie rozpoczęcia pre-IB. U mnie w szkole zwalniał on z testów z języka angielskiego.
Matura IB i dwujęzyczna to to samo.
Mit.
IB to zupełnie inny program, daleki od polskiego, praktycznie pod każdym względem. Matura dwujęzyczna to natomiast polski program po angielsku.


piątek, 5 maja 2017

FAQ

Matury IB trwają w najlepsze, czas na post aby jeszcze więcej się poobijać!
Dzisiaj chciałam odpowiedzieć na kilka często zadawanych mi pytań na instagramie, które głównie dotyczą IB, mojej przyszłości oraz przeszłości. 

1. Dlaczego poszłam do IB?

Aby w pełni odpowiedzieć na to pytanie, muszę wrócić aż do pierwszej gimnazjum. Wtedy byłam kompletnie zafiksowana na punkcie matury międzynarodowej, w myślach wybierałam już przedmioty. Cóż, lubię mieć wszystko zaplanowane. Jednak potem mój zapał zgasł, stwierdziłam, że się nie dostanę (mimo certyfikatu gwarantującego mi maksymalną ilość punktów za rozmowę i testy wstępne), rekrutowałam się do najzwyklejszego biol-chemu, nawet bez rozszerzonego angielskiego. Ostatniego dnia rekrutacji moja mama zorientowała się, że beznadziejnie wybrałam i prawdę mówiąc, to wymusiła na mnie, bym spróbowała - najwyżej przeniosę się do polskiej klasy. Pozmieniałam co trzeba w systemie, tak jak mówiłam, egzaminy miałam z głowy, dostałam się. Była to decyzja yolo i mimo własnego niezdecydowania i krytyki środowiska - jestem bardzo z niej zadowolona!

2. Gdzie i co chcę studiować?

Planuję kierunek lekarski w Poznaniu albo w Krakowie. 

3. Ile czasu dziennie się uczę?

To zależy. Czasami nie uczę się nic, czasami godzinę, czasami trzy, w marcu miałam weekendy, gdzie umiałam uczyć się do matury od rana do nocy. 

4. Jak tak dobrze nauczyłam się angielskiego?

Z takim określeniem polemizowałabym, ale okej. Uczęszczałam na angielski prywatnie od drugiej klasy szkoły podstawowej do końca gimnazjum. W grupie miałam same starsze dziewczyny, zatem poziom był zawsze ciut wyższy, niż ogarniałam. W gimnazjum doszły wymiany międzynarodowe, oglądanie seriali i czytanie książek po angielsku. Nigdy jednak nie uczyłam się słówek czy gramatyki, dopiero w liceum zaczęły się niekończące się listy słownictwa na kartkówki. PRO TIP: wymagajcie od siebie więcej, niż umiecie, róbcie zadania z poziomu wyżej, już w gimnazjum zacznijcie robić słowotwórstwo i transformacje zdań. U mnie się opłaciło.

5. Czy byłam w pre-IB?

Tak, od razu szłam do pre-IB.

6. Czy chodzę (chodziłam) na korepetycje z rozszerzeń?

Raz w tygodniu spotykałam się ze znajomym rodziców na konsultacje z matematyki, przerabiałam tam zadania z arkuszy czy książki, które sprawiły mi trudność. Z biologii i chemii nigdy na nic nie chodziłam.

7. Jakie książki polecam do nauki języka angielskiego?

O tym zrobię na pewno jeden z następnych postów, opiszę książki szczegółowo, ale taka krótka lista wartościowych książek, z którymi miałam do czynienia (a uwierzcie, było ich sporo przez tyle lat nauki):
  • Destination: Grammar & Vocabulary, poziomy B1, B2, C1/C2;
  • Grammarway 4;
  • First Certificate Language Practice oraz Advanced Language Practice M. Vince'a;
  • repetytoria maturalne wydawnictwa Express Publishing, w szczególności do poziomu rozszerzonego.